niedziela, 9 lipca 2017

stopy Leszka Możdżera ( czyli kiedy warto być sobą?)

Nie wiem, jak Arnoldowej udało się załatwić te bilety?!

Podobno - tylko świsnęło i rozeszły się już w pierwszym dniu sprzedaży.
Nieważne.
Fakty są takie, że oto siedzimy na rewelacyjnych miejscach.
A przed nami - Leszek Możdżer , jego fortepian, gadżety i ...bose stopy.
Wszystko w 3D.

No i - lecimy...
Nie wiem, co się konkretnie dzieje w głowach słuchaczy, na przykład w głowach takich ortodoksyjnych fanów ( to musi być dopiero niesamowite!, pewnie co chwilę wybuchają tam szwajcarskie fajerwerki), ale ja, fan nie ortodoks, po prostu spokojnie sobie odleciałam. Wyluzowałam, a to było wręcz niemożliwe po ciężkim dniu obfitującym w megaradosne i megadołujące doznania.

Wszyscy przyszliśmy trochę za wcześnie. Nic dziwnego. Każdy pewnie chciał, żeby TO się już zaczęło.
Zanim  jednak muzyk pojawił się na scenie, miałyśmy  więc jeszcze całkiem sporo czasu na podsumowanie dnia.
Pogadałyśmy, powzdychałyśmy.
Pokiwałyśmy głowami.
- Tak to u ciebie jest - stwierdziła Arnoldowa oglądając sobie ze smakiem wchodzących na salę przedstawicieli śmietanki naszego miasteczka - Jak tylko zdarzy się coś radosnego, to musisz zaraz dostać pałą po głowie. I odwrotnie - na szczęście. Taka równowaga jakaś widocznie  musi być ...


Myślałam o mijającym, zwariowanym dniu i obserwowałam zapełniającą się salę. Co my tu mamy?
Kilku "obcych", pewnie wielbiciele artysty, którzy ściągnęli tu z odleglejszych miejscowości.
Reszta przybyłych ? Jak zwykle - głównie te same twarze.
Nauczyciele, lekarze, kilku przedstawicieli lokalnego biznesu.
Samorządowcy, trochę młodzieży...
Jak to w małym mieście.
Stały skład.
Arnoldowa jest trochę lepiej zorientowana w przemyskim "who is who".
Może coś by mi tam mogła naświetlić, bo w przeciwieństwie do mnie częściej opuszcza dom.
Ale nie pytałam. Nie specjalnie mnie interesowało, kto taki zapełnia rzędy pluszowych foteli (i dostawki!), a Siostra (ortodoksyjna fanka) już tylko czekała, by na scenie pojawił się  ON.

Wyłączyłam telefon i skupiłam się na tym, co lubię najbardziej.
Obserwowaniu tego, czego gołym okiem nie widać :)
Relacji międzyludzkich.


Wszystkie miejsca zapełniły się już szczelnie. W powietrzu, co w takich sytuacjach nieuniknione, unosiła się zabójcza mieszanka wszelkiego rodzaju perfum i wód toaletowych. 
Widzowie wyglądali, jakby "obwąchiwali" się , rozpoznawali unoszące się w powietrzu wonie. 
Panie, niektóre mocno spięte, lustrowały inne panie.
Niektórzy, zestresowani, uśmiechali się nerwowo.
Jedni - bo rzadko wychodzą.
Drudzy- bo przesadzili z ciężkimi traperami i podartymi dżinsami.
Inni, bo przegięli w drugą stronę - z wieczorowo - koronkowo - brylantowym outfitem.
Kolejni, ci całkiem wyluzowani (albo całkiem uzależnieni) grzebali jeszcze w "komórkach".
A Prawdziwi Fani Możdżera siedzieli nieobecni, ze szklącym się wzrokiem, w skupieniu . Jak przed skokiem ze spadochronu.
Wpatrywali się w pustą jeszcze scenę, ściskali w dłoniach płyty przygotowane do złożenia na nich autografu i niemal przebierali nóżkami w oczekiwaniu.

Tych nie obchodziło nic.

Nic, tylko żeby...no, żeby juuuż zaczął!.
No, i w końcu zaczęło się.

Samego koncertu nie będę komentować.
Po co miałabym iść we frazesy?
Że wspaniale?
Że... Ach, móc słuchać takiego Możdżera na co dzień, na żywo.

Szczęśliwi muszą być jego sąsiedzi :) Ja na pewno, będąc na ich miejscu, nie tłukłabym kijem od miotły w sufit czy w jakieś inne kaloryfery.
Mógłby sobie działać  dźwiękiem 24h na dobę. Chociaż on raczej nie ma sąsiadów :)

Grał...

Jak pewnie wiele innych osób, zamknęłam oczy i odpływałam.
Zamiast zamartwiać się  dopiero co zakończoną Piekielną Sceną Główną Dnia, uspokoiłam się, wyciszyłam i wtedy, jak zwykle, w głowie zaczęły pączkować kolejne pomysły.
Muzyka płynęła, a w mojej mózgownicy "samo się myślało, oczyszczało, pisało, rozwiązywało problemy".
Tak intensywnie, tak fajnie i płynnie, że w pewnej chwili zaczęłam szukać w torebce czegokolwiek, na czym można byłoby utrwalić kilka pomysłów.

Utrwalić, zanim odejdą...
Oczywiście odeszły.
Któż normalny robiłby notatki podczas koncertu Leszka M.?

Ale kto wie, może jeśli sobie włączę płytę (o ile wydrę ją Arnoldowej, na co w najbliżej przyszłości się nie zanosi) to te myśli - uciekinierki wrócą? 
W końcu otworzyłam oczy.

L.M. wrzucał do instrumentu swoje Leszkowe gadżety. Grał.

Jego bose stopy tańczyły w rytm kolejnych utworów.
Zsunęłam się w fotelu i rozejrzałam dyskretnie.
Ludzie ulegli przeobrażeniu.
Wyglądali wspaniale.
Jak dzieci rozpakowujące prezenty pod choinką.
Jakby nie było jadu, złości i całego tego codziennego s..fu.

Kiedy będziemy opuszczać salę, zapanuje zupełnie inny klimat.

Rozmarzeni, będą się uśmiechać do siebie. Żadna codzienna rywalizacja, żadne lokalne czy osobiste animozje, nawet żaden dzisiejszy "strój niewypał" nie będzie miał znaczenia.
Sztuka sprawi, że przez chwilę staniemy się miłymi ludźmi.
Że będzie niezwykle. Przyjemnie.
Czyli tak jak, hehe, powinno być zazwyczaj :)
A Arnoldowa, jeśli nie ma chusteczki, wyjdzie z rozmazanym makijażem.

Spojrzałam na faceta, który siedział niedaleko, kompletnie zahipnotyzowany.

To nauczyciel muzyki.

Wyglądał, jakby w pobliskiej kolekturze to on właśnie przed chwilą "trafił kumulację miesiąca".
Pomyślałam o jego pracy, o mojej, o pracy Arnoldowej...
Zapatrzyłam się na stopy Leszka Możdżera.

Jak różnie może potoczyć życie!

Czy on, Możdżer, który może sobie zdjąć buty przed publicznością, bo tak mu wygodniej i nikt nawet nie piśnie , że coś jest nie tak, wie, ile razy my - małe żuczki musimy zginać kark (albo przynajmniej przemilczeć pikantne zdania cisnące się na usta) przed przełożonymi, przełożonymi przełożonych, przed kontrolującymi naszą pracę i tymi, którzy kontrolują pracę nas kontrolujących...

Pewnie tak.

Ciężko pracował.
Od razu nie urodził się Wielkim Możdżerem.
Ale teraz?
Ma dokładnie tyle lat, ile ma Arnoldowa.
Talent dał mu wolność.
Siedzi sobie więc teraz taki bosy, uśmiechnięty...

Jeśli chodzi o te jego stopy - uczucia mam mieszane. 
Z jednej strony rozumiem, artyści często zrzucają bambosze - podobno czują rytm, drgania, wibracje czy takie tam...
Z drugiej strony, jakiś chochlik złośliwy ( ten, który mieszka w kątku duszy) zawsze chichocze zadając sobie pytanie, czy obuwie aby naprawdę utrudnia wielkiemu artyście kwestie warsztatowe.
Ja jestem z tych, którzy gdzieś w głębi duszy wierzą, że jednak "trza być w butach na weselu".  I to jest bardzo dziwne, bo ktoś, kto kocha wolność jak ja, powinien się zachwycać wolnością sceniczną stóp. 
A tak nie jest. Mnie przeokropnie rozpraszają te bose odnóża.
Nie jest to dla mnie ani miły, ani estetyczny widok. 
Co innego - na plaży, nad Wisłą, na tarasie, w łóżku.
Ale fakt, że artysta siedzi na scenie, a mój widzowski wzrok trafia na jego pięty, p
rzeszkadza mi w odbiorze. 
Ktoś powie - nie pasuje ci? Nie chodź na koncerty. Ale kiedy ja tego chcę? Chcę tej muzy, nastroju, katharsis...Tylko na te stopy nie chcę patrzeć :D
Więc - cóż? Świadoma, że ani pan Leszek, ani inne gwiazdy, nie zmienią dla żadnej Alicji z prowincji swoich nawyków scenicznych, radzę sobie z tymi zakłóceniami - omijam wzrokiem po prostu.

Wyobraziłam sobie jednak dzisiaj, co by było, gdyby ten tutaj, nauczyciel muzyki zdjął pewnego dnia w szkole buty... Podczas lekcji. Albo przy dyrektorze, w czasie koncertu w pięknej sali lustrzanej naszej szkoły muzycznej!

I co by było, gdybym podczas wczorajszej poważnej rozmowy nie opanowała się i powiedziała dyrekcji, co naprawdę myślę...

Cóż,  nie wszyscy możemy być niezależnymi artystami.
Żyjąc, jak żyjemy, musimy przestrzegać norm.

Oczywiście, taki zwykły etat sam w sobie nie jest zły.
Dla niektórych tutaj, w naszym mieście, stanowi on niekiedy nieosiągalny luksus, komfort nie do opisania.
Nie każdemu też Bozia zesłała MOŻDŻEROWY DAR. Nie każdemu, zsyłając taki lub jeszcze bardziej niezwykły, zesłała Bozia szanse na pokazanie go światu. I odcinanie od tego kuponów.
Chodząc  więc grzecznie,  w kieracie nie możemy ot, tak po prostu w wielu, wielu sytuacjach być sobą...Co z tego, że w duszy cierpi Buntownik?

Koncert dobiegał końca.
Ludzie wychodzili rozanieleni.
Ulewa, która rozpętała  się nad zamkiem uwięziła nas ( tych bez parasoli) w jego murach i przedłużyła nienaturalny (jaka szkoda) stan euforii.
Staliśmy osłonięci bramą wjazdową, było wspaniale.
Znajomi pozdrawiali się, uśmiechali, gawędzili. Nieznajomi...też!
Jaka szkoda, że bez opium muzyki nie potrafimy być dla siebie tacy, ot - po prostu, na co dzień...

Arnoldowa przeżywała.
Oczy miała oczywiście lekko rozmazane.
A ja myślałam ciągle o tych stopach Możdżera...

Nie jestem naiwna, nie zacznę od jutra manifestować swoich poglądów, ani tym bardziej - głosić ich w (konserwatywnym jak diabli) miejscu pracy.
Już raz tego roku próbowałam.
Niewiele brakowało, a moje podstawowe rachunki musiałaby po tych próbach finansować najbliższa rodzina...

To oczywiste.
Gdybyśmy nagle wszyscy zaczęli zachowywać się, jak chcemy i artykułowali , co myślimy - połowę z nas ( jeśli nie wszystkich) wywalono by na zbitą twarz.

Ale ...jest przecież inna dziedzina, w której równie często jak w życiu "społecznym" gramy, udajemy kogoś, kim nie jesteśmy.
Życie prywatne!
O! Tu można  by rozwinąć skrzydła.
Czyli - mówiąc metaforycznie - zdjąć obuwie.

Ostatnio sporo piszę ( Wy razem ze mną) o związkach, zwłaszcza tych nowych, porozwodowych, których dopiero szukamy, które dopiero się zawiązują...
Pomyślałam, że warto może chociaż w tej dziedzinie propagować zasadę "bosych stóp" - zero sztuczności, udawania. Od początku pokazywać, kim jesteśmy, co nam się podoba, co przeszkadza, co jest najwygodniejsze, co nie do zaakceptowania ...
W życiu publicznym, zawodowym dla szarego człowieka jest to postawa mocno ryzykowna ( ha! a pomyśleć, że dwadzieścia lat temu sądziłam inaczej:)
Ale na niwie relacji damsko - męskich? Czemu nie?

Wiadomo, że każdy stara się zrobić na potencjalnym partnerze jak najlepsze wrażenie.

Gra lepszą wersję siebie.
Spina się, dostosowuje, dostraja... co oczywiście jest zrozumiałe i naturalne.
Tylko, cóż z tego, kiedy później prawdziwa osobowość odsłania się, ujawnia niczym słynny trup, który w końcu wypadnie z szafy!

Taka "bosonożna" metoda działałaby chyba niczym rodzaj selekcji naturalnej. Albo może właśnie - magnetyzmu, przyciągania naturalnego?

Czy jeśli udałoby się tak  otwarcie, szczerze pokazać siebie - mogłoby się wkrótce okazać, że zasada ta jest najprostszą drogą do prawdziwego związku.
Prawdziwego, czyli takiego, w którym swobodnie, w dowolnej chwili ... można "zdejmować obuwie" ;)

*

Jadę do Arnoldowej.
Może wypuści ze szponów tę płytę.
Jeśli uda mi się wygrać w Lotto, albo zarobić innym sposobem górę forsy... poproszę Leszka Możdżera, aby zagrał dla niej na pięćdziesiąte (jeszcze kilka latek mam na realizację tego planu) urodziny.

Nie wiem tylko, czy nie będzie wtedy mocno zajęty. On również tego dnia musi zdmuchnąć pięćdziesiąt świeczek ze swojego tortu...
Urodzili się tego samego dnia, w tym samym roku...





*Na deser wrzucam link muzyczny ( od lat u mnie jest on w top 20).
Nie, nie będzie to (wbrew logice) L.M., a nasz Fryderyk, którego kompozycje (w aranżacji L.M. oczywiście) wczoraj również  popłynęły nad naszym zamkowym wzgórzem:)
https://www.youtube.com/watch?v=EFJ7kDva7JE

3 komentarze:

  1. ~nie-okrzesana10 lipca 2017 22:25

    Znalazłam tego bloga dzięki wyróżnieniu na stronie onetu. Kilka wieczorów zabrało mi zapoznanie się z nim. Przyjemna lektura i pouczająca. Ten blog jest bardziej o przyjaźni i o tym, że wsparcie miedzy kobietami jest naprawdę możliwe, niż o rozwodzie i wszystkim co za tym idzie. Fajnie , że są na świecie takie dziewczyny. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za ten komentarz. Dostrzegłaś to, o czym od lat piszę "między wierszami".
    Rozwód to trauma, która z czasem mija. Życie na prowincji - kwestia przypadku i innych okoliczności.
    Wiek - czterdziestka czy pięćdziesiątka - jakie to ma znaczenie? Związek - jest lub go nie ma, różnie bywa.
    Ale kiedy dwie ( totalnie różne!) kobiety potrafią się wspierać, to wszytko jest możliwe. Wszytko jest do przejścia. Serdecznie pozdrawiamy - obie!

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja tak się ucieszyłam, że znowu tu jesteś, ale to jakieś odgrzewane kotlety? Tęsknię za twoimi wpisami, ciekawa jestem co dalej. Kobieta Zniewolona to ja Nie-okrzesana.

    OdpowiedzUsuń

Aby dodać komentarz wybierz z dostępnej listy SKOMENTUJ JAKO: opcję "Nazwa/Adres URL", w polu "Nazwa" podaj swoje imię lub pseudonim, natomiast pole URL możesz pozostawić puste.